Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RedRider z miasteczka Poznań. Mam przejechane 12028.20 kilometrów w tym 3362.83 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.13 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RedRider.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Maratony 2012

Dystans całkowity:805.39 km (w terenie 667.43 km; 82.87%)
Czas w ruchu:39:35
Średnia prędkość:20.35 km/h
Maksymalna prędkość:80.35 km/h
Suma podjazdów:14907 m
Maks. tętno maksymalne:223 (114 %)
Maks. tętno średnie:180 (92 %)
Suma kalorii:30280 kcal
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:57.53 km i 2h 49m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
43.00 km 35.00 km teren
01:51 h 23.24 km/h:
Maks. pr.:80.35 km/h
Temperatura:12.0
HR max:191 ( 96%)
HR avg:179 ( 90%)
Podjazdy:1200 m
Kalorie: 1500 kcal
Rower:Kuba :-)

Zakończenie sezonu startowego - BM Świeradów-Zdrój 2012

Sobota, 6 października 2012 · dodano: 08.10.2012 | Komentarze 0

No cóż, sezon startów 2012 ciekawy, zaskakujący, przynoszący sporo doświadczeń i zabawy został właśnie zakończony. Ale o tym... innym razem.

Teraz ostatni "ścig" sezonu - Świeradów-Zdrój.

Październik to już nie jest czas kiedy w górach można spodziewać się pogody do jazdy "na krótko". Sporo obaw miałem jaka będzie pogoda. Dzień wcześniej kiedy jechaliśmy na maraton, w Lubinie o 21 wieczorem było 20*C(!). A w sobotę rano nad kotliną Jeleniogórską była słoneczna i ładna pogoda, choć nad szczytami gór zbierały się złowrogie chmury, które dość mocno przerażały.

W Świeradowie za to też ładnie i słonecznie. Temperatura zachęcała do ubrania się na krótko choć niepokój "co spotkamy na górze" hamował te zapędy. Ostatecznie wyszło "na krótko" z koszulką termoaktywną pod spodem. Ryzyk fizyk.

Przed startem na rozgrzewce spotykam znajome osoby z poprzednich startów + oczywiście Tomki z Eski :-) Poznańskiej ekipy nie brakuje więc i humor dopisuje.

W sektorze zjawiam się wcześnie: ok 25 min przed startem ponieważ ostatnio w Kapraczu maruderzy startowali spoza sektoru (tak dużo było do niego zakwalifikowanych bikerów).

Wylądowałem gdzieś w okolicach 5 rzędu. Z przodu stoi Rafał trzymający dobrą pozycję na start, tuż przede mną Tomki, z boku Bogdan Czarnota ;-P

W końcu ruszyliśmy (był poślizg kilkuminutowy). Początek maratonu to 9,5 km ostrego i twardego podjazdu. Nie ma lipy. Z uwagi na krótki, wręcz MINI'owy dystans (42 km wg orga) mój plan zakładał: ostra jazda bez wytchnienia, ile się da. Tak też ruszyłem, no może z lekkim zapasem ale z chęcią utrzymywania mocnego tempa ;-P

Oczywiście zrobił się mały tłok i stawka troszkę się rozjechała. Rafał odjechał, Tomki zostały gdzieś za mną. Dojeżdżam do Pawła Mieszczaka, gościa którego zagadałem na mecie w Karpaczu. Jest silniejszy ode mnie ale tutaj wysuwam się przed niego. Nie na długo. Za chwilę to ja siadam mu na ogon żeby w ogóle móc utrzymać jego tempo. Po jakimś czasie i tak mi odjeżdża.

Gdzieś w okolicach kolejki widzę przed sobą Rafała i mam wrażenie że do niego się zbliżam. Czyżbym znowu miał szybsze tempo? Niestety. To nie moje tempo jest mocne tylko kolejny laczek spowolnił Rafała. Zatrzymuje się, mijam go. Potem dowiem się że zrezygnował.

W międzyczasie zostałem też wyprzedzony przez Tomków i już ich nie widziałem. Druga połowa podjazdu to walka z mocnym mordewindem oraz o utrzymanie kolejnych odjeżdżających "pociągów". Ze dwie trzy grupki mi odjeżdżają ale i ja też miałem przez kawałek wkład w ciągnięcie innych.

Pierwsze wypłaszczenie i zjazdy przywiały mi dwóch rodzimych bikerów z MKS 11 FORMICKI BIKE.



Jeden z nich jest silniejszy i zaczyna ciągnąć drugiego. Ich tempo jest na tyle ostre i nadrabiające, że chętnie się podłączam. I tak lecimy w okolicach czterdziestki na godzinę. Że też nie dało mi to nic do myślenia ;-P

Też wskakuję na przód. Po jakimś czasie rozumiemy się bez słów: zmiany są krótkie i szybkie, przez co świetnie i szybko się leci.

Docieramy do Hali Izerskiej i tutaj na dwóch niewielkich podjazdach trochę zaczyna brakować mocy na utrzymanie tempa. Za chwilę pojawia się rozjazd Mini-Mega/Giga i wszystko staje się jasne. "Niebieska" dwójka robi mi zawód i skręca na MINI :-/
Teraz to ja już wiem skąd to tempo i te takie zmiany...

Rozpoczyna się w miarę płaski odcinek w kierunku Orla. Na horyzoncie pojawia się Tomek Czerniak i dość szybko się zbliża? Ja taki mocny czy on słaby? Dojeżdżam, krótko pytam czy ok? W odpowiedzi otrzymuję, że nie każdy trzeba wyścig wygrać. Czyli najważniejsze, że ok i lecę dalej.

Za Orlem podjazd pod Samolot. Org poprowadził w tym roku fragment czerwonym szlakiem czyli singlowo, ostro i po korzeniach pod górkę. Tutaj mały korek, bo wszyscy idą z buta. Jest za ślisko. Ruszam żwawo z buta widząc przed sobą koszulkę Okular MTB Team. Taki jeden od nich wyprzedził mnie o włos w Polanicy, potem ten sam w Karpaczu wyprzedził przed "telewizorami". Czyżby to on?
Po zejściu na drogę cisnę swoje. Wyprzedzam go i łykam ze dwóch kolejnych kolarzy.

Zjazd jest dość ostrożny. Z przodu Raceking 2.0 nie pozwala na szaleństwa bo co rusz koło umyka na boki i może zrobić się niebezpiecznie.

Od tej pory zaczyna się niejako "nawrót" i powrót. W miarę samotnie. Za mną kilkadziesiąt metrów wstecz czai się jakiś biker. Po kilku km tuż przed ostrym zjazdem w dół w kierunku Hali Izerskiej dochodzi mnie wspomniany zawodnik z Okulara. Jak się później okaże (na mecie) to Grzegorz Czech, dokładnie ten sam z Polanicy i Karpacza. Czyli znowu mieliśmy "roszady" między sobą ;-P

Na końcówce pojawia się sporo miniowców, trzeba uważać. Na szczęście na mitycznym zjeździe do Świeradowa nie ma ich dużo. Tutaj też jest ściganie. Jeden dzik mnie wyprzedza i dokręca. Trzymam ogon (później się okaże że nawet osiem dyszek uciągnąłem). Udaje mi się go jednak wyprzedzić. Za chwilę pojawia się ostry nawrót, gdzie stoi strażak i daje gest zwolnienia. Jest wilgotno więc nie ryzykuję i ostrożnie skręcam. A za mną najpierw słyszę glebę, a potem szlify. Dłuuuugie kilkumetrowe szliry. No tak, ten "dzik" się trochę przeliczył...

Ostatni singielek dobrze pamiętam sprzed roku i dzisiejszego objazdu. Początek wygląda jakby można było lecieć i 40 km/h przez las ale zaraz rzeczywistość stopuje takie zapędy. Wyhamowuję stosunkowo wcześniej, płynnie pokonuję agrafki, ostatnie prosta i wpadam na metę. Tyle. :-)

Przewidywania pogodowe się nie sprawdziły i pogoda bardzo dopisała.
Przewidywania czasowe też się nie sprawdziły i zamiast jechać >2h jechał 1:51 :-D

Przed startem były mocne marudzenia co do skróconej trasy ale sądzę, że na koniec sezonu nie był to zły pomysł. Można było fajnie przycisnąć bez ekstremalnego wyjechania organizmu.

--------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 26 / 454 [zeszły rok: 96]
- M-3: 14
- czas: 01:51:53 / 01:38:19 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,14]
- Średnia prędkość: 23 km/h [najlepszy 26 km/h]

WARUNKI: BDB jak na tę porę roku. Kilkanaście stopni i sucho, choć silny wiatr.

ROWER: bez zastrzeżeń.

OPONY: Przód: Raceking 2.0 - za słaba w trzymaniu na te trasy i chyba lepiej poświęcić trochę małe opory toczenia na rzecz lepszego trzymania w zakrętach.
Tył: Maxxis Crossmark - eee... nie pamiętam ;-P Czyli kolejny raz dobra opona na ściganie ;-)

KONDYCJA: całokształtowo dobrze. Podjazdowo dobrze tylko do połowy. Odejście Tomka Pawelca świadczy i innych zawodników do których się porównuję wskazuje, że trzeba jeszcze popracować nad "parą" na drugą część długich podjazdów


--------------------------------------------

Dane wyjazdu:
61.10 km 55.00 km teren
03:09 h 19.40 km/h:
Maks. pr.:67.00 km/h
Temperatura:14.0
HR max:193 ( 97%)
HR avg:173 ( 87%)
Podjazdy:1800 m
Kalorie: 2470 kcal
Rower:Kuba :-)

Niby wszystko znane, a sporo zaskoczeń... Bike Maraton Karpacz 2012

Sobota, 22 września 2012 · dodano: 25.09.2012 | Komentarze 0

Karpacz, Karpacz, Karpacz... ponoć to wiele znaczy w środowisku MTB. Dla mnie to po prostu część Karkonoszy, w których się wychowałem i które praktycznie całe przejechałem wzdłuż i wszerz (dosłownie), więc nic nie powinno być zaskoczeniem. Tym bardziej, że już 3 różne wyścigi w Karpaczu zaliczyłem. Ten miał być czwartym.
Bylem przygotowany zarówno na długie dwa podjazdy, jak i na trudne technicznie zjazdy. Zatem - teoretycznie - nimby nic nowego.

Końcówka września w górach wcale nie musi być przyjemna. W Tatrach spadł już śnieg i bardzo obawiałem się tego jaka będzie pogoda na tej edycji BikeMaratonu. Do 10*C jeszcze byłoby ok, byleby nie padało.
Pobudka w sobotę rano, w Cieplicach (dzielnica JG). O okno miarowo uderzają krople deszczu... Prawie załamka. Jeśli dalej tak pójdzie, to nieprzyjemne wyziębienie na trasie murowane :-/
No nic, trzeba się zbierać: śniadanie, pakowanie do auta, wyjazd... Po drodze widzę, że gęsta chmura, z której padało, przechodzi na wschód, a na zachodzie dość mocno się przejaśnia. Jest zatem jakaś szansa...

Rozpoczynam od ubrania długich, lekko ocieplanych spodni, koszulki termoaktywnej z długim rękawem i bluzy. Słońce jednak coraz bardziej wychodziło i ostatecznie grzeje cały stadion. Ostatecznie zostaje standardowy ubiór: na krótko.
Przed startem spotykam jeszcze znajome twarze z ESKI: Jasia, i dwóch Tomków (Pawelca i Czerniaka). Później w sektorze startowym jeszcze Rafała. Gadka szmatka, jak to przed startem i ruszamy.

Przed nami 4 km asfaltu i ok 250m w górę, gdzie czołówka może narzucić zbyt silne tempo więc mam w pamięci aby starać się w miarę mocno choć równo oszczędzając siły. I nie jest źle: udaje mi się w miarę równo ciągnąć nawet ciut wyprzedzać.

Asfalt w miarę szybko się kończy, nie jestem zajechany. Wjazd w las i szybkie szutry z ostrymi zakrętami. O ile Maxxis Crossmark na tyle spisuje się świetnie (mimo sporego już zużycia), o tyle na przodzie Geax Saguaro nie trzyma na tyle na ile bym się spodziewał. Trudno, nie czas o tym teraz deliberować.

Zaraz za tymi szutrami na ok 7 km trasy rozpoczyna się szlak pieszy, węższy, usłany kamieniami i prowadzący lekko pod górkę. Na plecach czuję, że ktoś kto jest za mną jest mocniejszy i zaraz lepiej pociągnie niż ja, więc rzucam krótkie hasło "dawaj" jednocześnie robiąc mu z boku miejsce. Jak tylko się ze mną zrównał, patrzę i ... wołam "O!! Glon!!" :-D

I w tym momencie nie wiem co się stało: czy nie zauważyłem czegoś, czy mi koło zjechało i się przekręciło, czy coś innego. Za to wiem czym to poskutkowało: piękną glebą, porządnym walnięciem rowerem o ziemię, obiciem nóg oraz stłuczeniem przedramienia tuż za łokciem. W tym czasie wyminął mnie Rafał.
Szybkie zebranie się i podniesienie roweru. Nie ma czasu na zatrzymywanie, oglądanie wszystkiego i sprawdzanie czy nie ma defektu w sprzęcie lub złamania u mnie. Widząc, że kierownica jest prosto podbiegam kilka metrów na wypłaszczenie, żeby łatwiej ruszyć, wskakuję na rower i empirycznie podczas jazdy zaczynam testować wszelkie systemy pokładowe ;-D
Mięsień w ręce boli, ale mogę nią spokojnie ruszać i trzymać kierownicę - może nie jest źle, choć mam spore skaleczenie w okolicach łokcia.
Rower jedzie i zmienia biegi, nic nie lata - zatem wstępna diagnoza wskazuje, że da się na tym zestawie sprzętowo-mięśniowym dalej jeszcze pojechać.
Jedynie patrzę jak skóra przy łokciu - jest podniesiona, a z niej żywo sączy się krew i ścieka dwoma czy trzema szerokimi strużkami w kierunku rękawiczki. Nie takie rzeczy się widziało na maratonach więc i ja chyba przeżyję bez zatrzymywania do mety, choć już przypuszczam, że na 95% nie ominie mnie szycie...

Moja wywrotka była na lekkim podjeździe, a tu zaraz zaczynają się zjazd, który jest dość trudny technicznie: w miarę stromy, wąski oraz usiany gęsto sporymi kamieniami, między którymi trzeba nieźle lawirować lub umiejętnie je przejeżdżać. Przed sobą ale za Rafałem widzę ze dwa OTB'y innych bikerów. Wesoło to tam nie było, bo przy tej drugiej wywrotce ci co byli z tyłu, bądź to powpadali na pechowca, bądź próbując się ratować podczas hamowania sami zaliczyli gleby. Mi na szczęście udaje się sprawnie ich wyminąć:



Lekcje z czasów młodości na podobnych ścieżkach w okolicach nie poszły na marne :-D

Udaje mi się za moment dojechać do Rafała. Czuję się pewnie więc widząc możliwość wyminięcia podejmuję manewr wyprzedzania. Rafał zostaje za mną, ja lecę dalej próbując utrzymywać w zasięgu wzroku Glona i może jeszcze go dogonić.
Ale Glon, jak to Glon... pojechał swoje i tyle było go widać ;-P

Zaczynają się podjazdy, ktoś siada mi na ogon. Ja trzymam swoje tempo. Krótko po tym słyszę ostry syk, na szczęście nie u mnie, tylko u tego za mną. Ale czuję że dalej jedzie, więc z ciekawości oglądam się kto to, a tu okazało się, że to Rafał. I to jemu tak syknęło. Jak się okazało nie spostrzegł swojego "ubytku" ale w końcu się zorientował i zwolnił aby to sprawdzić. Już na mecie dowiedziałem się, że laczek był jednak skuteczny, bo ubytek ciśnienia sprawił, że Rafał się wycofał i wrócił tylko na start.

Od tego momentu trasa zrobiła się pod względem ścigania już bardziej monotonna: niewiele było osób, z którymi można było rywalizować. Albo ktoś uciekał dalej albo zostawał. Na szczęście trasa sama w sobie była ciekawa. Można wręcz powiedzieć: nie to co u Grabka :-D Podjazdy często przeplatały się z z technicznymi odcinkami, wąskim szlakami gdzie jedzie się prawdziwe MTB. Jeśli brakowało już takich sekcji to pojawiały się podjazdy. To była wręcz szachownica zróżnicowanych odcinków, gdzie każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

Ale wracając do relacji: przed Zachełmiem na ok 25 km trasy niespodziewanie pojawiają się symptomy skurczów. Nie dość że za wcześnie, to nie potrafię zdiagnozować dlaczego. Bo i dobrze się odżywiałem na kilka dni przed startem, i w miarę nieźle nawodniłem, i wypoczęty też byłem, i po starcie płyny też prawidłowo uzupełniałem. Nic, pozostawała jedna opcja: podjazdy jak najbardziej miękko zachowując maksymalną możliwą prędkość oraz nadzieja, że dwa najtrudniejsze podjazdy nie wywołają jednak skurczowego armagedonu w moich nogach....

Za Zachełmiem rywalizowałem z dwoma bikerami z jednego teamu: jeden słabszy przede mną był na moim celowniku; drugi, silniejszy leciał za nami. Ten silniejszy wyprzedził mnie i dał zmianę temu słabszemu. Na szczęście mi również udało się ich dojechać i podłączyć. We dwójkę byli trochę silniejsi więc złapali spory dystans.

Później okazało się, że ten silniejszy odjechał, a słabszy znowu został sam. Dzięki temu "łyknąłem" słabszego na podjeździe na Dwa Mosty. Tam też dojechał mnie biker jadący ok 2-3 km szybciej. Skorzystałem z okazji i podłączyłem się. Przed końcem podjazdu wykrzesałem z siebie trochę sił i dałem też zmianę, a na górze podziękowałem za jazdę.

Dojazd do podstawy Chomontowej jechaliśmy w miarę równo, choć w pewnym odstępie. Na Chomontowej musiał się z jakiegoś powodu zatrzymać. Zrównałem się z nim, potwierdziłem jego wątpliwość czy jesteśmy na MEGA i za chwilę jak ruszyły, powoli patrzyłem jak zaczyna się oddalać.

Niestety i w tym roku Chomontowa dała mi porządnie w kość. Generalnie byłem do niej przygotowany (fizycznie i psychicznie) nie mniej jednak był on dość wyczerpujący. Spodziewałem się lepszego przejazdu tym odcinkiem, a jechałem tak jak rok temu - ok 8 km/h. Trudno powiedzieć co było przyczyną: czy niejako mniejsza dyspozycja organizmu (tak jak skurcze wcześniej), czy może też temperatura w okolicach 12*C. Co ciekawsze po zjeździe z Chomontowej źle już nie było i miałem sporo sił do jazdy. Tak czy siak czegoś w przygotowaniu do tego maratonu zabrakło...

Na zjeździe z Chomontowej zielonym do Borowic kolejny raz doceniłem rolę dobrej amortyzacji. Na szczęście bez większych problemów udało się przejechać i od czasu do czasu zaliczyć banana z powodu fajnej trasy:



Przede mną był jeszcze jeden wymagający podjazd lasem, w miarę płaski odcinek oraz ostatni "strzał" w górę tuż przed metą. Ponieważ trasę dobrze znałem i wiedziałem co i gdzie mnie czeka, to nie zwracałem zbytniej uwagi na liczniki ale oczywiście znowu wskazania organizatora nijak miały się do tego co przejechałem.



Reasumując: trasę w 90% znałem ponieważ przejeżdżałem te odcinki już wiele razy. Z drugiej strony taka oczywistość jak Chomonotowa i tak dała bardziej w kość aniżeli się spodziewałem. Kolejnym zaskoczeniem były symptomy skurczy już w połowie trasy, choć powinny się pojawić nie wcześniej jak gdzieś pod koniec. Bardziej liczyłem na okolice miejsca siódmego chociaż dziesiąte w M3 też daje mi sporo satysfakcji.
Były też pozytywne zaskoczenia: cały odcinek asfaltowy od startu przejechałem przed kolegami z naszej poznańskiej ekipy. Spodziewałem się że to raczej ja chociaż będę próbował im dorównywać.

PS
I faktycznie, skończyło się na 4 szwach na łapie ;-P

--------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 22 / 245 [zeszły rok: 84 OPEN / 136 M3]
- M-3: 10
- czas: 03:09:27 / 02:39:09 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,18]
- Średnia prędkość: 19,3 km/h [najlepszy 23,01 km/h]
- Średnia kadencja: 74 obr./min

WARUNKI: jak na tę porę roku dobrze: zaczęło się od ciepłego słońca, kończyło na 12*C z zachmurzonym niebem, jednak zestaw "na krótko" był dobrym wyborem.

ROWER: bez zastrzeżeń

OPONY: Maxxis CrossMark tył - w 1/2 - 1/3 zużyty a mimo to nie przypominam sobie aby gdziekolwiek dałby choć cień symptomu nietrzymania podłoża. Potwierdza się, że jest to dobra opona napędowa.

Geax Sagurao - nooo ta czasami z przodu myszkowała na luźniejszym podłożu. Na twardym ok, na miękkim lepiej żeby była z tyłu ;-P

KONDYCJA: wspomniany 25'ty km i symptomy skurczów. Generalnie nie było źle choć spodziewałem się lepiej. Sądzę, że zabrakło na 2 tyg. przed startem jakiś mocniejszych i twardszych treningów

--------------------------------------------

Dane wyjazdu:
59.00 km 55.00 km teren
02:36 h 22.69 km/h:
Maks. pr.:54.70 km/h
Temperatura:
HR max:191 ( 96%)
HR avg:176 ( 88%)
Podjazdy:1200 m
Kalorie: 2000 kcal
Rower:Kuba :-)

BM Polanica-Zdrój - Powtórka z ....

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 15.09.2012 | Komentarze 0

Do Polanicy wybierałem się z zamiarem podregulowania punktacji do generalki. Gdyby nie laczek w Szklarskiej, nie byłoby mnie dzisiaj w tym uzdrowisku.
Chciałem jednak podreperować punktację, tym bardziej że w tym czasie były inne imprezy, które mogły "wchłonąć" do siebie co silniejsze osobniki ;-P

Do wyjazdu dołączył się Emil. Start sobota rano. Na miejscu jesteśmy planowo o 9'tej. Temperatura 14*C oraz chmury nie nastrajają optymistycznie. No cóż, zakładamy bluzy i ruszamy na początek trasy w celu rozgrzewki.

Rozgrzewka mnie rozgrzała, zatem podejmuję decyzję pozostawienia bluzy, co okazało się dobrym pomysłem. Później zrobiło się cieplej więc praktycznie nigdzie nie zmarzłem.

Zapowiedzi trasy na forach i opis ze strony BM nie nastrajały optymistycznie. Skala trudności tylko 3 (jak płaski Wieluń!), głównie przeważające szutry, małe przewyższenia (tylko 1200 m / 60 km !), no ale cóż - przyjechałem przede wszystkim dla punktacji a nie atrakcji ;-P

Start poszedł dość sprawnie, początkowych kilka km prowadziło po bruku i asfalcie, później w lesie. Już od samego początku wyłapałem "mojego" rywala z teamu Giant'a, którego od jakiegoś czasu obserwuję (w Złotym Stoku mi dołożył, a ostatnio go przeskakuję), i zerkałem jak jedzie. No niestety zbyt długo to nie trwało ponieważ noga dobrze podawała, a przecież nie będę na niego czekał ;-P

Lider? ;-P



Stawka się powoli rozciągała, ja łapałem przewagę. Ok 20 km podczepiłem się pod "śmieciarza", z pięknym numerem 800, niejakiego Michała z Wrocławia , który na 24 km nie omieszkał oznakować swoją bytnością terenu pod postacią zamaszystego wyeksportowania opakowania po żelu w kierunku ściółki niedostrzegalnej dla obsługi maratonu (sprzątającej na końcu). Wrrrr... :-/

Kolejny kluczowy moment to ... powtórka z rozrywki ze Szklarskiej, czyli chwilowy odpoczynek połączony z rekreacyjnym treningiem wymiany dętki na czas ;-P
Tak, załapałem znowu laczka. Nieszczęśliwie przednie koło omskło się na większym luźnym kamieniu, a podczas ześlizgu opona doznała bocznego ukąszenia. NIEEEEE... znowu...

Trudno. Ze spokojem ale szybko się zatrzymuję, ściągnięcie koła, wyciągnięcie dętki na zmianę, łyżek, założenie nowej dętki, 200 uderzeń pompką, przerwa na pakowania klamotów do kieszeni mająca dać wytchnienie dla rąk, kolejnych 100 uderzeń i lecę dalej.

W czasie postoju niestety ale trochę ludzi mnie minęło, nawet spora grupka. Nie patrzyłem kto.

Tuż przed ruszeniem wyprzedził mnie teamowy kolega z Opola Tomek Pohorecki. Na pierwszym podjeździe przy wyprzedzaniu jego grupki pozdrowiłem go i poleciałem dalej.

No to 3 pozycje już odrobiłem całkiem szybko ;-P
Kolejni dosyć łatwo dawali się wyprzedzić. Do głosu dochodziły ostatnie treningi siłowe, które teraz dawały możliwość wrzucenia o jedną, dwie zębatki niżej niż konkurencja, a zatem zdecydowanie (w tych warunkach) szybszą jazdę.

Niebawem w oddali dostrzegłem w sporej grupce biało-niebieską koszulkę. Czyżby rywal z Giant'a? Niestety nie. Ale za to znowu dość szybo udało mi się dojechać do nich i ich wyprzedzić. W kolejnej podobnej grupce już był mój rywal. Czyli a) wyprzedził mnie przy zmianie dętki; b) dość sporo odjechał; c) całkiem sprawnie go doganiałem :-D
Kiedy się z nim zrównałem to już wszystko było jasne: łyknąłem go jak śliwkę z kompotu i zostawiłem z tyłu :-D

Dzida do przodu i lecę dalej. Może trasa nie jest "miodzio, miód, malina"... może punktów już nie odrobię, ale za to na koniec chociaż trochę emocji ze ścigania jeszcze jest! :-)

Tempo pozwalało mi dalej wyprzedzać kolejne osoby.

Tak jak np. na tym krótkim odcinku:








Na ok 10 km przed metą oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem, że jest pusto. Krótki singiel przez las, znowu się oglądam a tu... na ogonie siedzi mi dwóch gości i ciśnie! Skąd się oni wzięli??

Trzymam tempo ale na końcówce zjazdu i początku podjazdu poszli twardo i złapali mały dystans. Ja trzymałem swoją siłę i jakoś ich utrzymałem. Prowadzący zerka do tyłu. Za chwilę podobny moment znowu próba siłowa, znowu trzymam. Dłuższy podjazd i trzymam się ogona ale czuję, że mam większą moc więc jadę. Gdy wymijam prowadzącego zerka na mnie i siarczyście syci "KURRRR....!!". Wszystko jasne :-D Jednak te dwa trzy razy wcześniej, mocno starał się mnie urwać i właśnie się przekonał, że się "kurrrrr..." nie da :-DDD

Przed nami był jeszcze końcówka maratonu, ostatnie kilometry ale ze sporą ilością sekcji XC i krótkimi leśnymi podjazdami. Wiedziałem, że coś tam jeszcze będzie ale nie że aż tyle. Z jednej strony dało mi to w kość, z drugiej... pozwoliło wyprzedzić jeszcze dwóch, trzech bikerów. Fajnie :-)

Na jednym ze zjazdów na wspomnianej sekcji XC, z modną ostatnio na końcowych odcinka gumową "przepaską" ;-P



Tak więc mimo złapania laczka, kiedy ruszyłem po jego naprawie, trochę jeszcze się tym maratonem i ściganiem pobawiłem, a satysfakcja była tym większa, że z jednej strony większość strat odrobiłem mimo ok 6 min postoju, a z drugiej mogłem doświadczyć czystej rywalizacji w ściganiu.

No i szczęśliwie dojechać do mety:



Reasumując: gdybym wiedział, że się przewrócę to bym usiadł ;-P
Trasa w mojej ocenie była nudna. Tyłek niemiłosiernie wytrząsł mi się na mocno kamienistych drogach, przewyższeń "prawie" nie było, a ostatnia sekcja wcale tego nie podreperowała. Do tego laczek nie pozwolił "zrobić wyniku". Nie sądzę abym miał ochotę wrócić do Polanicy na tę edycję. Więc gdybym wiedział, to pojechałbym zapewne na Michałki zmierzyć się z GIGA i 100 km w terenie.

Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Satysfakcja z rywalizacji była rewelacyjna, tym bardziej, że jednoznacznie była widoczna przewaga nad rywalami z grupy :-)


--------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 37 / 330
- M-3: 13
- czas: 2:30:49 (czystej jazdy) / 2:12:29 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,13]
- Średnia prędkość: 23,7 km/h [najlepszy 26,8 km/h]
- Średnia kadencja: 76 obr./min

WARUNKI: chłodno, pochmurno, 14*C ale bez opadów. Krótki rękawek wystarczył choć bluza wydawała się być przydatną.

ROWER: bez problemów

OPONY: z racji zapowiedzi organizatora że semi-slic wystarczy, na przód poszedł Geax Saguaro a na tył trochę już zużyty ale lekki Maxxis Cross Mark. Zestaw sprawdził się dobrze, nie przypominam sobie mankamentów oprócz bocznego przebicia Geaxa.

KONDYCJA: Hmmm... konkurencja zostawała w tyle więc chyba bdb jak na ten sezon :D

DOJAZD: 280km / 4 h (śr.70km/h)

--------------------------------------------

Dane wyjazdu:
60.15 km 59.00 km teren
03:02 h 19.83 km/h:
Maks. pr.:60.20 km/h
Temperatura:24.0
HR max:192 ( 96%)
HR avg:177 ( 89%)
Podjazdy:1700 m
Kalorie: 2350 kcal
Rower:Kuba :-)

Bike Maraton - Szklarska Poręba

Sobota, 18 sierpnia 2012 · dodano: 20.08.2012 | Komentarze 1

Oj miało się dziać, miało: szybkie szutry już po starcie; 3 wymagające podjazdy z tym najcięższym na koniec; forma pourlopowa czyli na wypoczęciu i z przygotowaniem na ostre podjazdy; ulubione rodzinne tereny do ścigania. A co z tego wyszło? Zapraszam do relacji :-)

Początek zapowiadał się dobrze: przygotowanie przez dwa wcześniejsze tygodnie na ostrych podjazdach powinno być pomocne, pogoda słoneczna i w okolicach 25*C, krótki star pod górę i potem kolejne km w dół.
Pierwszy sektor poszedł:



Większość trasy dobrze znałem i w pamięci mogłem ją odtwarzać. To dało sporo przy planowaniu wysiłku podczas jazdy oraz dla psychiki, która wiedziała "ile jeszcze".
Start można było przycisnąć bez bólu i obawy. Zaraz po zjechaniu z nartostrady ostro ruszyłem wiedząc, że teraz trzeba grzać w dół i utrzymywać na kole czołówkę rezerwując siły na pierwszy mocny podjazd.
Jazda była stosunkowo zmienna: od utrzymywania się kogoś, po samodzielne skakanie do kolejnych przede mną, przez zrywanie i przyspieszenia za tymi co chcieli się zerwać. Dzięki temu ostatniemu udało się załapać niewielki dystans nad tymi co byli za mną.

Pierwszy mocniejszy zjazd wąskimi ścieżkami leśnymi i trawiastymi łąkami przebiegł w miarę płynnie poza jednym w miarę kontrolowanym wyjechaniem z toru jazdy na jednej łączce poprzecinanej poprzecznymi rowkami. Prędkość i słaba przyczepność zrobiły swoje, na szczęście tuż przez krzakami oznaczającymi "wypadnięcie z trasy" udało się wyhamować i polecieć dalej.

Podjaz pod Grzybowiec był miarowy, w grupie z ewentualnie silniejszymi bikerami, którzy trochę mocniej jechali. Uwagę moją zwrócił jeden z bikerów z teamu GIANT WĄS. Podejrzewałem, że to ten sam zawodnik, z którym sporą część jechałem w Złotym Stoku, i który generalnie trochę mocniej ode mnie wówczas jechał. Tutaj zauważyłem, że jednak trochę odstaje. Plus dla mnie jeśli chodzi o przygotowania do sezonu :-)

Za Grzybowcem wiedziałem, że jest asfalt i sporo płaskiego więc zaplanowałem tutaj "zażycie" żelu. Najlepszy moment: przed nami kilka kilometrów w miarę płaskich tras o niewielkich nachyleniach i w górę i w dół, a po nich podjazd na Dwa Mosty - drugi z wymagających podjazdów.
Na tym odcinku trafiła mi się niezła "lokomotywa". Jeden z zawodników narzucił dość mocne tempo, którego jadąc samodzielnie z pewnością bym nie utrzymał. Motywacja i chęć nieodpuszczania w takich momentach jednak robi swoje i utrzymałem narzucony rytm i szybkość.

Podjazd pod Dwa Mosty rozpoczął się wymagającym singlem w lesie. Zmęczenie dawało się we znaki ale na szczęście stawka była w miarę wyrównana. Udawało mi się nawet trochę nadrabiać. W środkowym odcinku podjazdu znowu trafiła się mocniejsza dwójka, co oczywiście wykorzystałem. Co ciekawe po rozpoczęciu zjazdu z przewyższenia na wspomnianych Dwóch Mostach bez większego problemu zacząłem szybciej zjeżdżać niż oni. Przypuszczam, że to gigowcy, którzy woleli zjazd wykorzystać na odpoczynek.

Zjazd przeleciał bez problemów. Na jego końcu był bufet i rozjazd. Niestety zbytnio polegałem na swojej pamięci i minąłem bufet skręcając w prawo na drugą pętlę giga, zamiast w lewo na Petrovkę :-/
W dół z racji prędkości kawałek zjechałem zanim się zorientowałem i straciłem ok 300-500 m i przynajmniej 2 minuty czasu...
Jedyny pożytek tego zdarzenia jest taki, że wracając widziałem jak wypada komuś pompka. Zwróciłem mu uwagę i wskazałem gdzie leży. Bez tego poleciałby dalej, ponieważ nie zauważył straty.

Powyższe zagapienie się poskutkowało niestety tym, że grupa z którą jechałem jakiś czas po starcie, i nad którą udało mi się później uzyskać dość sporą przewagę właśnie teraz znalazła się przede mną, a wśród nich zawodnik z GIANT WĄS... :-/ Odległość 50-100 metrów od niego na tym podjeździe nie będzie łatwa o ile w ogóle niemożliwa... Cóż, pozostało jechać swoje i liczyć na to, że przygotowanie przez ostatnie dwa tygodnie, nastawione właśnie na takie podjazdy, przeniesie rezultat.

Nie miałem zbytnich nadziei ale w miarę podjeżdżania okazało się, że jednak nie jest źle. Na ok 3/4 podjazdu udało mi się dojechać do GIANT'a i się z nim zrównać. Potwierdziło się że jednak jestem silniejszy :-D (później, po maratonie sprawdziłem jego wyniki we wcześniejszych maratonach i faktycznie był mocniejszy ode mnie w pierwszych edycjach ale już nie tu...).

W tym momencie byłem na poziomie siódmego miejsca M3... Byłem, ponieważ mogłem być wyżej gdyby nie moja pomyłka oraz byłem bo właśnie tu, na jakieś 50 m przed przewyższeniem i końcem podjazdu na Petrovkę, przy omijaniu jednego z przepustów odprowadzających wodę z drogi złapałem kapcia...

Szybka decyzja: wchodzę do końca (i tak tutaj wszyscy już wprowadzali) i wówczas zmiana. Przez myśl mi przemknęło: "nie podchodź, lepiej tu zmień, a potem na wypoczętych nogach lepiej podbiegniesz tę końcówkę" (i to byłoby lepszym wyjściem) ale wolałem już być na płaskim i tam zmieniać dętkę.
Zmiana poszła w miarę sprawnie, 340 uderzeń pompki i leciałem dalej, "obniżony" o co najmniej 10-15 pozycji OPEN...

Laczek na siebie i lecę dalej:



Na zjeździe udało mi się wyprzedzić dwóch bikerów. W ogóle zrobiło się jakoś zupełnie pusto choć na podjeździe, kiedy jeszcze jechałem, było nawet pewno kilkunastu bikerów. Wyszło więc na to, że czołówka odjechała, reszta została z tyłu.

Do mety zostało już niewiele: zjazd, dwa ok kilometrowe nieznaczne i szutrowe podjazdy, jeden krótki singiel przez las na końcu.



Po zjechaniu z Petrovki na początku kolejnego podjazdu ktoś mnie dogonił, choć na zjeździe nikogo za sobą nie widziałem. Tego nie mogłem odpuścić, żeby jeszcze teraz mnie ktoś wyprzedził. Wrzuciłem cięższe przełożenie i miarowo ruszyłem tak jak to ostatnio ćwiczyłem. Konkurent nie wytrzymał tempa i został, a dystans między nami stale się powiększał, co przyprawiło mnie o satysfakcję z powodu dobrze "odrobionych lekcji" :-D
W ogóle tym razem nawet i skurcze tylko raz się ledwo "zaćmiły" i przez cały maraton zawsze mogłem coś jeszcze "depnąć" bez obawy o zablokowanie nóg.

Tuż przed metą:



Suma sumarum maraton kondycyjnie bardzo udany. Jakościowo również mi pasował. Jedynie dysonans wprowadził kapeć i pomyłka na rozjeździe. Nie mniej jednak najważniejsza jest teraz forma ponieważ gdyby co to do generalki mogę sobie wynik jeszcze poprawić w dwóch nadprogramowych edycjach.


--------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 34 / 327 (poziom w tej skali to 10,4%)
- M-3: 16 [forma oraz jazda na poziomie 6-8]

- czas: 3:02:02 / 2:27:47
- czas samej jazdy bez laczka: ok 2:55 czyli ok 7-8 pozycji M3 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,18]
- Średnia prędkość: 20,4 km/h [najlepszy 22,35 km/h]
- Średnia kadencja: brak danych, awaria kabelków ;-P

WARUNKI: rewelacyjne, sucho, nie za ciepło, słonecznie :-)

ROWER: nie sprawił niespodzianek i dobrze.

OPONY: GATO na przodzie i X-King na tyle. Bywało, że na luźniejszym szutrze nie trzymały tak jak trzeba, ale i tak sprawiły się dobrze.

KONDYCJA: cóż... szczytowa w tym sezonie, wyprzedzam tych co byli szybsi, a ci których uważałem za lepszych i nie do dogonienia zaczynają być w moim zasięgu :-D

--------------------------------------------

Dane wyjazdu:
43.58 km 0.00 km teren
02:23 h 18.29 km/h:
Maks. pr.:54.20 km/h
Temperatura:24.0
HR max:206 (104%)
HR avg:179 ( 90%)
Podjazdy:1503 m
Kalorie: 1900 kcal
Rower:Kuba :-)

BM Janowice Wielkie - obfitował w banany...

Sobota, 4 sierpnia 2012 · dodano: 06.08.2012 | Komentarze 2

... nie tylko na bufetach i na mecie ale również na całej trasie na mojej twarzy :-D



Jedna z ciekawszych tras tego roku. Długie podjazdy sprawdzające wytrwałość i umiejętność wykorzystania energii:



...piekielnie szybkie leśne zjazdy:



... oraz prawie równe szybkie ale za to bardzo technicznie karkołomne odcinki:



Pogoda zapowiadała się prawie dobrze: miało być w okolicach 20-25*C choć było cieplej. Upału jednak nie było. Wiedziałem, że ma przyjechać Jasiu jednak po wejściu do pierwszego sektora okazało się, że przyjechał również Tomek Czerniak. No nieźle! W zeszłym tygodniu po Bielawie nie mógł stanąć na nogę a teraz leci GIGA. Wszak w miarę lajtowo ale mimo wszystko.

Gadki szmatki w sektorze, przywitanie Jasia i lecimy. Pierwsze zakręty i zaliczyłem ostrego drifta na torze po wąskotorówce, który był wkomponowany w jezdnię. Na szczęście szybkie wypięcie nogi, podpórka i leciałem dalej choć mogło być groźnie.

Tu zaczął się długi na kilka kilometrów asfaltowy podjazd. Jeśli chodzi o stromiznę, to było to coś pomiędzy Świeradowem a Piechowicami. Tętno znowu ok 190 tutaj jednak nie czułem jakiegoś mocnego parcia czołówki, aż nawet byłem zdziwiony. Na moje spostrzeżenie Tomek odparł, że mi się wydaje... Może to i dobrze ;-P

Długi podjazd przeszedł w szutrówki też podjazdowe ale niebawem rozpoczęły się zjazdy. No i tutaj to się wyszalałem na całego.

Zaczęło się od wąskiego prawie singlowego zjazdu usianego mnóstwem luźnych kamieni. Przede mną Tomek, którego nie traciłem z oczu do tej pory ale tutaj dopiero dogoniłem. Jechał tuż przede mną i coś mu nie poszło. Przeskoczył przez kierownicę, rower się walnął, stwierdził że ma trochę dość i leci wolniej. Ja poleciałem swoje. Od tej pory już ani Tomek ani Jasiu mnie nie dogonili. Tomek ponieważ odpuścił zjazdy trochę, a Jasiu zapewne również bardziej zachowawczo tam zjeżdżał. Ja wiem, że mogę to lecieć i to jedno z niewielu miejsc gdzie mogę nadrabiać dystanse nad innymi, więc leciałem.

Wąski singiel przerodził się w szersze szlaki, raz szutrowe jak wyżej na zdjęciu, innym razem z mnóstwem kamieni gdzie trzeba było błyskawicznie i uważne wybierać tor jazdy.

Rewelacyjne zjazdy! To było to co uwielbiam w Kotlinie Jeleniogórskiej i Karkonoszach. I sporo techniki i sporo szybkości i mnóstwo zakrętów! Takimi szlakami to ja mogę pomykać i wyciskać siódme poty ze sprzętu!

Po zjazdach, które de facto wróciły nas do Janowic rozpoczęły się kolejne leśne podjazdy. Długie, nie dające chwili wytchnienia, tym bardziej, że co chwila ktoś z tyłu "deptał po kołach" ;-P

Ten podjazd też był ciekawy i uświadamiający, że trzeba mieć wypracowaną moc, żeby móc to podjechać utrzymując się stawki i jeszcze rywalizować.

Dotarłem do upragnionego bufetu (nie dlatego, że chciałem "zatankować" tylko wiedziałem, że jest na przewyższeniu i rozpoczną się zjazdy ;-P) i pomknąłem w dół. Tutaj stawka była już dość rozciągnięta a mimo to na zjazdach dorwało mnie i wyprzedziło dwóch gości. Zrobili to tak szybko jakby byli z czołówki, a wcześniej złapali kapcie i teraz nadrabiali. Hmm.... możliwe, też że to kwestia sprzętu: 29'' jeden, i full drugi... Ci to często niestety mają przewagę nad sztywnymi 26''...

Gdzieś tak od 1/3 trasy wymijałem się z jednym gościem: ja go wyprzedzałem na zjazdach, on mnie na podjazdach. I tak kilka razy praktycznie przez cały wyścig. Ostatecznie zabrakło mi jednego zjazdu ;-P żeby mieć nad nim przewagę. Wyprzedził mnie na końcowych kilometrach i utrzymał kilkudziesięciometrową przewagę do mety. No cóż, miał trochę mocniejsze kopyto, choć na zjazdach sporo tracił.

Na mecie okazało się, że w tylnym kole znowu jak w Bielawie miałem pasażera na gapę: jakiś patyk poprzecznie wplątał się w szprychy i tak mi towarzyszył ;-P

Wyścig jak najbardziej udany: pogoda super, trasa super, wynik też:



Pozostaje liczyć na to, że jest on wynikiem formy, a nie nieobecnością lepszych bikerów, którzy ruszyli na maraton Golonki do Ustronia ;-)
Mam nadzieję, że Szklarska Poręba to zweryfikuje.

--------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 23 / 265 (poziom w tej skali to ,,,)
- M-3: 7
- czas: 02:23:57 / 02:00:52 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,28]
- Średnia prędkość: 14,3 km/h [najlepszy 17,44 km/h]
- Średnia kadencja: 71 obr./min

WARUNKI: piękna słoneczna pogoda, trasa wilgotna ale nie mokra

OPONY: nooo tutaj to się okazało.... totalne zaskoczenie. Po Bielawie nastąpiła zamiana opono: na przód poszedł X-King, na tył Gato. No i tak jak się okazało wcześnie, że Gato świetnie prowadzi a X-King świetnie napędza, tak tu Gato bardzo słabo napędzała, a X-King nie prowadził się najlepiej.

Gato niestety na podjazdach lubiła z racji rzadkiego protektora minimalnie boksować. To jeszcze jest znośne, ale zupełnie odpadała na kamieniach i podjazdach. Nie daj boże na ostrym leśnym podjeździe na jej torze jazdy trafił się kamień czy skałka, a od razu następowało przeskoczenie i zaboksowanie. No niestety ale musiałem sporo uwagi i techniki jazdy przeznaczyć na szukanie optymalnego toru jazdy, tak aby nie zaliczyć kamieni :-/

X-King nie był dobrą oponą prowadzącą na tych szybkich i trudnych technicznie zjazdach. Ani tych szutrowych i ubitych, ani tych z luźny kamieniami. Wszędzie trzeba było zjeżdżać zachowawczo z pamięcią, że opona może nie trzymać tak dobrze jak Gato w Bielawie.

Nie ma mocnych - w Szklarskiej wróci kolejność z Bielawy...

KONDYCJA: bardzo dobrze, myślę, że jestem gdzieś w okolicach szczytu tego sezonu.

-------------------------------------------

Śr. kad. 73

Dane wyjazdu:
52.00 km 52.00 km teren
02:52 h 18.14 km/h:
Maks. pr.:60.20 km/h
Temperatura:33.0
HR max:196 ( 98%)
HR avg:176 ( 88%)
Podjazdy:1686 m
Kalorie: 2250 kcal
Rower:Kuba :-)

Bielawa - małe piekło, ostre górki, szybkie szutry

Sobota, 28 lipca 2012 · dodano: 31.07.2012 | Komentarze 0

Piekło, piekło, piekło i tyle.

Wyjazd 5:45 razem z Andrzejem Tujdowskim, dojazd spokojny i o czasie. Godzina 9:00 a na termometrze już 30*C... Na miejscu wyjście z auta i gorąca masakra... Na szczęście jest spory wiatr, który dodaje ciut ochłody. W lasach powinno być lepiej.

Niewielka rozgrzewka, zauważenie przy tym busa Rafała i Glona przy nim, przywitanie, i dawaj do sektora. W sektorze już pełno ale przepycham się do Jasia, żeby się przywitać. Z przodu przed taśmą Tomek Czerniak i Rafał Łukawski już stoją. Daleko po lewej pod bandami jest Jurek. Fajnie że jednak wybrał się w góry ;-) Kibicuje nam Kinga, żona Jasia. W międzyczasie dołącza do nas Magda Hałajczak i wita się z Jasiem. Nooo.... będzie się dzisiaj z kim zmierzyć znowu ;-P

W sektorze ok 15 min, ale nie jest źle z powodu wiatru. Start, ruszamy. Na szczęście tempo nie jest tak ostre jak w Piechowicach, aczkolwiek w pierwszych kilkunastu minutach średnie tętno mimo wszystko na poziomie 190.

Początkowo trzymam się Rafała i Tomka, w zasięgu wzroku jest też Magda. Generalnie powoli sukcesywnie gdzieś znikają ponieważ z uwagi na upał staram się jechać raczej własnym tempem i utrzymywać swój rytm nie jadąc na siłę "żeby utrzymać". Swoje i tak zrobię, a grzać dla samego grzania może jest zupełnie bezcelowe.

Na starcie jeszcze przewidywaliśmy, że jak wjedziemy w las to powinno zrobić się bardziej znośnie pod względem temperatury. A tu zonk! Jest jeszcze gorzej niż na starcie, ponieważ drzewa osłaniają od wiatru tamując ruch powietrza, a to z kolei nieruchome nagrzało się jeszcze bardziej niż poza lasami. Istna masakra i duchota!!

Do Koziego Siodła przeważają leśne drogi i jedna szutrowa, leśna "autostrada". Jakiś czas wykorzystuję jednego z bikerów siedząc mu na ogonie. Podaje delikatnie mocniej... Kilka, kilkanaście minut jazdy za nim i stwierdzam, że uczciwie byłoby dać mu zmianę. Wyzyskanie rezerw sił, skok przed niego i rzucam krótkie hasło: "no dobra kolego, teraz moja kolej, wskakuj na koło". Nie protestował ;-P

W tym czasie mija mnie znana koszulka whirpoolowska. Próbuję zerknąć kto to i wydaje mi się że to Kamil Dziedzić. Pada pytanie "Kamil?", ale okazuje się, że nie. To Paweł Dobrzański. Ma dobre tempo więc mimo wszystko przyspieszam i próbuję trzymać jego koło.

Tym sposobem dojechaliśmy do szerokiej, nowo wybudowanej szutrówki, która ma być ponoć droga przeciwpożarową, a wygląda jak leśna autostrada....

Paweł zdążył odejść i tu o dziwo spotkało mnie to co jakiś czas temu sam zrobiłem: gość, który mnie wyprzedzał rzucił "Dawaj idziemy! i tym razem ja nie protestowałem ;-P Zauważyłem jedynie że wolałbym jechać, jeśli mogę ;-D

Za Kozim Siodłem zaczęło się już ostre MTB po korzeniach w kierunku Wielkiej Sowy. Można było jechać albo po mnóstwie luźnych kamieni na szlaku, albo ciut z boku po kilkucentymetrowych, gęstych, poprzecznych korzeniach. Tak źle i tak niedobrze. Pamiętam ten odcinek z zeszłego roku z Głuszycy u Golonki: dłużył się niemiłosiernie i nie miał końca. Tym razem o dziwo przeleciał dość szybko. Może dlatego, że wyglądałem jak diabeł w piekle? :-D



Za Wielką Sową rozpoczął się ostry zjazd wąskim szlakiem usianym mnóstwem luźnych kamieni. Ostry harcor w dół czyli to co tygrysy lubą najbardziej :-D

Jak tylko ten zjazd się skończył była ostra nawrotka na szlak trawersujący zbocze. W tym miejscu spotykam Tomka Czerniaka, leży, wygląda nieciekawie, mówi, że się wywalił. Na szczęście obsługa była w okolicy i już do niego idzie. Mogę lecieć dalej.

Zaczynają się nieznaczne podjazdy. Gdzieś tutaj dochodzi mnie znowu Paweł i narzucając tempo każe wskoczyć na koło. Ostro idzie ale rozpoczęły się zjazdy więc sporo zyskuję a przy okazji sporo też odpoczywam. Przy kolejnym podjeździe dziękuje i lecę dalej. Będę się z nim jeszcze tak ze 2 razy mijał i na ostatnim też trudnym podjeździe będę próbował go trzymać jednak tam już nie dam rady.

Ale teraz przed nami jeszcze wjazd na Orzeł, singiel za Sową i betonowe płyty na (chyba) Lisie Skały.

Orzeł - potworny skwar, zero wiatru, zero cienia a podjazd chyba jeden z najbardziej stromych w Polsce. Młynek ledwo tutaj wystarcza. Pierwszy raz jestem zadowolony z tego, że ostatnia zębatka ma 34 a nie 31 zębów...



Singiel za Sową całkiem przyjemny. Na nim mam "powtórkę" ze Złotego Stoku z Magdą Hałajczak ;-P Wyprzedzam ją na tym zjeździe, zaliczam ostrą i nawet niebezpieczną agrafkę w lewo (w zeszłym roku było tu mokro i ledwo wyhamowałem przed wyleceniem z trasy....) i już jest kolejny ostry podjazd gdzie oczywiście Magda wciska w pedały i sukcesywnie się oddala. Niestety już jej nie dogonię. Na metę wjedzie z ok dwuminutowym zapasem nade mną.

Jest już ciężko, pojawiają się powoli skurcze, które na szczęście udaje się rozjeździć. Za chwilę pojawiają się betonowe płyty, kolejny hardcorowy podjazd. O zgrozo zaczyna mi się chcieć pić! Niedobrze, niedobrze! Jeśli się odwodniłem to nie będzie łatwo. Na szczęście podjazd nie jest taki długi a na szczycie otuchy daje dwójka kibiców, która mówi, że bufet już niedaleko. To działa na psychikę i pozwala jechać dalej.

Bufet niebawem się pojawia. Szybkie uzupełnienie bidonów, szybkie wciągnięcie dwóch cząstek pomarańczy i można lecieć.

Od tego miejsca większość trasy to już zjazdy.



Pojawiają się dwa dłuższe podjazdy ale to szutrowe drogi więc można jeszcze przeżyć. Jedynie ostatni podjazd dał się trochę we znaki, zaczynał się niewinnie ale niestety jak w teście na wytrzymałość: im dalej tym trudniej i stromiej.

Ostatni zjazd jest bardzo niepewny. Nie pod względem trasy. W tylnym kole zaczęły się robić dziwne wibracje jakby opona tarła o ramę. Opona jednak jest daleko od ramy... :-/



Co dziwne: kiedy pedałuję jest ok, kiedy przestaję powstaje ten nieprzyjemny i dość mocny rezonans. Pedałuję zatem cały czas, jadąc jednocześnie zachowawczo aby w ogóle dojechać.

Udaje się :-D

Na wstępie kilka oddechów, sprawdzam koło. Dwie szprychy przeciwnie wychodzące są trzymane w piaście trzema trzpieniami. Pomiędzy nie wchodzą szprychy. No i jeden trzpień pękł i się odgiął na zewnątrz przez co szprycha straciła trzymanie i się rozluzowała. Luźna wpadała w wibracje. Dlaczego jak pedałowałem nie wibrowała? Nie wiem.

Udałem się do myjek a tam .... pusto (wow!)... działają myjki (wow!) ... i jest jeden wąż z lekko lejącą się wodą i mycia bikerów (wow!) :-D

Rowerek umyty, biker też (co w tym upale było cudownym przeżyciem) i zaczynam wracać. Jednak zauważam samochód orga a w środku Tomka. Właśnie go zwieźli. No cóż, udaję się za samochodem żeby się coś więcej dowiedzieć.

I dobrze, że to zrobiłem. Tomek ledwo wysiadł z samochodu. Stał o jednej nodze. Druga ma stłuczoną łydkę, biodro + szlify na całych plecach. Sam nie dotrze, proponuję pomoc. Biorę jego kask i rzeczy, on sam kuśtykając na jednej nodze i opierając się na rowerze próbuje się przemieszczać. Dochodzimy do samochodu Rafała, tam trochę przerwy. Po jakimś czasie zaczynają się pojawiać Kinga, później Glon, Rafał, ojciec Tomka. W między czasie pojawił się Andrzej i zdążył umyć rower. Udajemy się wiec do samochodu i potem na zasłużoną pastę ,tym bardziej że to już prawie 16ta :-)

Tombola znowu przeszła koło nosa, za to na szczęście od Wrocławia poprawiła się pogoda i przyszły gęste chmury dzięki czemu ni było gorąco ;-P

A wynik? Ano 42 OPEN i 11 M3. Open mogłoby być lepiej, w Piechowicach byłem 37 ale za to 11 w M3 to najlepszy wynik w tym sezonie więc nie jest źle ;-)

----------------------------------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 42 / 351 (poziom w tej skali to 12,8%)
- M-3: 11
- czas: 02:52:20 / 02:14:47 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,28]
- Średnia prędkość: 18,47 km/h [najlepszy 23,61 km/h]
- Średnia kadencja: 64 obr./min

WARUNKI: gorąco! Na starcie ok 33*C w lekkim wietrze. W lesie jeszcze gorzej, bo powietrze tam stało i się cały czas nagrzewało.

ROWER: Cube spisał się dobrze, bez zastrzeżeń.

OPONY:
- przód Geax GATO - bardzo dobra opona prowadząca, sprawdziła się praktycznie wszędzie, bez względu na to jakie było podłoże
- tył Continetnal X-KING - równie dobrze sprawdziła się jako opona napędowa. Największy test był na korzeniach przy podjeździe na Wielką Sowę. Nie przypominam sobie, żeby się gdzieś tam uślizgnęła lub lekko straciła przyczepność przy przejeździe przez kamień lub korzeń. Jedyne zastrzeżenie to przyczepność na mocno utwardzonej nawierzchni gdzie występował drobny żwirek, lekko sypkie. W takich miejscach delikatnie traciła przyczepność i miała tendencje do lekkich uślizgów pod naporem pedałowania ale wszystko raczej w ramach kontroli, bez zaskoczeń. Możliwe, że gdyby było trochę bardziej mokro mogłaby mieć ciut większe problemy. Tak czy siak dobrze napędzała.

KONDYCJA: trudno tutaj coś wskazać w tak trudnych warunkach (upał i strome podjazdy). Generalnie całkiem nieźle choć czasami brakowało tych kilku watów mocy na podjazdach, żeby mocniej depnąć. Wydaje mi się, że w Wałbrzychu podjazdy szły mi lepiej. Możliwe że to kwestia pogody i temperatury. Wynik jednak pokazał, że tak źle nie było ponieważ nie mogę mówić o jakieś niższej pozycji. Może zatem jak pogoda się poprawi to i szybciej pojadę? ;-P

DOJAZD: 244 km / 3:45 / śr. 65 km/h [google mówiło 4 godz.]

----------------------------------------------------------------------

Dane wyjazdu:
47.50 km 45.00 km teren
03:19 h 14.32 km/h:
Maks. pr.:47.70 km/h
Temperatura:25.0
HR max:196 (100%)
HR avg:177 ( 90%)
Podjazdy:1896 m
Kalorie: 2580 kcal
Rower:

MTB Marathon Karpacz 2012

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 0

Zapowiedzi trasy na tegoroczny Karpacz tworzyły niezłego smaka i chrapkę na tę trasę. Nie miało być lekko, zapowiedź była prosta: nie odpoczniecie na żadnym zjeździe...

Wyzwanie im szykowało się większe, tym większy banan pojawiał się na twarzy. Urósł do niebotycznych rozmiarów jak w sobotni poranek piątkowa pochmurna pogoda zamieniła się w piękną, słoneczną i ciepłą, a potęgował go fakt startu na wypożyczonym od Speca tłentinerze (ale to w osobnym wątku ;-).

Pierwsze śniadanie z rana przed dojazdem na maraton, drugie zaplanowane na 9'tą po przybyciu na miejsce. W Karpaczu to w sumie im wcześniej tym lepiej, bo przyjaznych miejsc do parkowania mało.

Miejsce się znalazło, przygotowanie poszło sprawnie zatem miałem jeszcze jakieś 40 min na spokojny rozjazd i przynajmniej częściowe wypróbowanie Speca, którego właśnie z powodów pogodowych prawie nie udało mi się dosiąść i wypróbować.

Przyszedł moment startu. Spokojne ruszenie, tym razem bez przejazdu asfaltówką przez cały Karpacz, tylko do Wilczej Poręby, ze 2 km. Zaraz za tym szykowały się szutry.

Moja trzeciosektorowa stawka nie naciskała mocno, zdecydowanie bardziej lajtowo aniżeli miało to miejsce w Piechowicach. I dobrze. Okazało się, że drugie śniadanie było ciut za duże i ciut za późno zjedzone (1,5h przed startem). Czułem ociężałość w brzuchu, napięcie mięśni w koło żołądka no i najgorsze, że nogi nie dawały tak jak głowa chciała. Poczułem, że dzisiaj coś nie jestem w formie...

Po kilku km pojawił się pierwszy singiel leśny, dość zmurszały, z rozjechaną ściółka leśną, ziemisty, a zatem mocno niepewny, tym bardziej, że poprzeplatany mnóstwem kamieni wielkości bańki 5l wody.

Tutaj zrobił się mały korek. I bardzo dobrze! Mogłem trochę odetchnąć i odpocząć. Dobrze mi to zrobiło. Po tym odcinku jazda była już lepsze.

Zaczął się najdłuższy podjazd maratonu: ok 9km do Okraju. Stawka trochę się rozluźniła, można było wrzucić "swoje tempo". Zdążyli się szybsi ale jak się potem okazało zbytnio rwący. Jedna taka dwójka raz mnie wyprzedziła (odpuściłem ich bo mieli zbyt duże tempo), raz to ich dochodziłem mimo tej samej prędkości u mnie i znowu odeszli, i znowu zwolnili. Dość nierówno i rwąco. Moje tempo w średniej wychodziło na to samo, a zrównoważona jazda poskutkowała wyprzedzeniem ich przed Okrajem i pociągnięciem do punktu szczytowego. Tam chyba zaliczyli bufet bo kiedy rozpoczął się zjazd to już ich za sobą nie widziałem.

A zjazd był.... górski :-D Stroma rynna w stoku, którą często płynie woda i ma na dnie mnóstwo luźnych kamieni. Nie było łatwo. Na szczęście moja technika pozwalała na przejechanie tego odcinka. Ponoć bardzo dużo osób tu prowadziło...
Jedyny mocno doskwierający mankament to opony Speca. Masakra: nie dość, że coś w rodzaju semi-slic to jeszcze prawie łyse. Tylne koło myszkowało nie raz.

Myślę, że gdzieś na tym etapie już tak na 90% wyczułem i zaufałem Specowi i kołom o rozmiarze 29''. Tym bardziej, że Reba dawała sobie bardzo dobrze radę.

Za tym zjazdem zacząłem wyprzedzać tyły gigowców, wyprzedzając ich pod górkę z prędkością ok 1,5-2x większą. Nie mogłem sobie wyobrazić jak oni dzisiaj chcą ukończyć GIGA w tym tempie....

Kolejny hardcor to zjazd Tabaczną ścieżką. Mało go pamiętam, zatem chyba nie było źle? ;-P

Powtórka z pierwszego singla (trasa tutaj leciała jeszcze raz), zjazd do Karpacza i pętla w kierunku Kaplicy Św. Anny.
I niby największe podjazdy, najgorsze zjazdy były już za nami... niby... Przed zjazdem z Okraju zjadłem żela, a tym razem odpuściłem właśnie myśląc, że moc mam a tutaj tak ciężko już nie będzie.

Początkowe podjazd jakoś udało się w miarę pokonać, tym bardziej że jechałem z dwoma zawodnikami, którzy wykazywali delikatnie większe pokłady mocy. Tacy to zawsze wchodzą mi na ambicje i walczę, walczę, żeby im dorównać ;-)

Później zaczęło się robić co raz gorzej. Jeden z ostatnich dłuuuugich i wyczerpujących podjazdów dobił mnie na całego. Prawda: nad wspomnianymi rywalami jednak udało mi się uzyskać przewagę ale co z tego jak w tym miejscu miałem już wszystkiego serdecznie dość? Pozostało już tylko jedno: zacisnąć zęby i kręcić młynkiem swoje, żeby nie dać się zrzucić podjazdowi z siodła i w ogóle jakoś dojechać do mety. Tutaj pierwszy raz musiałem jednak skapitulować i fragment podprowadzić. Z jednej strony ciężko, z drugiej niestety tylna zjechana opona traciła przyczepność. Poza tym nie widziałem nikogo tam jadącego. Wszyscy kapitulowali pod wpływem zmęczenia (odcinek był do podjechania na świeżości).

Kompletnie dobiła mnie jakaś czwórka kolarzy, która nie wiadomo skąd się wzięła kilkanaście metrów za mną. No nie! Jeszcze ma mnie ktoś wyprzedzać? Stwierdziłem, że "chrzanię, to... niech mnie wyprzedzają... ja mam dość, kręcę swoje i tyle...".

I znowu (o dziwo!) ta metoda okazała się dobrym rozwiązaniem. Podobnie jak przed Okrajem: ja kręciłem swoje i nagle okazało się, że ci z tyłu odpadli! Czyli długie i mocne podjazdy trzeba raz: trenować, dwa: umieć wytrzymać i utrzymać.

Na ok 3/4 tego piekielnego podjazdu przed sobą zauważyłem znaną mi koszulkę Whirpool'a. To był Tomasz Duszyński z WHIRLPOOL TEAM. Walczył do końca a ja starałem się go dogonić. Udało mi się to chyba tylko dlatego, że musiał zejść i podprowadzić. Mi udało się na szczęście utrzymać rytm.

Po tym podjeździe czekały mnie jeszcze ostatnie agrafki i zjazd łąką. Pikuś, nie? Agrafki powinienem przejechać, daję na nich radę,...



... podjazdów już nie będzie ostrych, a stroma i trawiasta łąka na końcówce dzisiaj jest sucha (w zeszłym roku była mokra a ja miałem mokro gdzie indziej z tego powodu ;-).
Pikuś pikusiem gdyby nie jeden korzonek wystający z ziemi. Pal lich, że ich tam było sporo ale ten jeden, na lekkim wzniesieniu spowodował zatrzymanie i przechyłkę na bok. Nic wielkiego gdyby nie fakt, że wybicie z rytmu pracy nóg spowodowało natychmiastowy skurcz lewego podudzia. Noga wyprostowała się błyskawicznie i stała się jednym wielkim drągiem bez czucia ;-P Musiałem pomóc sobie ręką żeby ją zgiąć i napiąć mięśnie. Pomogło... do czasu kiedy nie puściłem ;-P bo wówczas zaliczyłem kolejnego "kikuta". A tu trzeba się zbierać!! Bo mnie doganiają!! Zgięcie ponowne, kilka sekund naprężenia, próba wejścia na rower i.... "kikut"! :-D Jeszcze jedno zgięcie już w siodle i jakoś dało się po tym ruszyć.

Na mecie czekała Natalia z Agą (też sobie podczas mojej nieobecności poharcowały i pobiegały po górach ;-). Tutaj już w miarę spokojnie doszedłem do siebie i stwierdziłem, że tego drugiego żela jednak trzeba było zjeść....

A wynik? No cóż: w Wałbrzychu z jedną gumą byłem setny, a bez straty na zmianę dętki najprawdopodobniej osiemdziesiąty któryś. I tak też się tutaj spodziewałem i byłbym z tego bardzo zadowolony, tym bardziej, że plan na ten rok to było wejście właśnie do pierwszej setki u Golonki. No niestety okazało się że byłem 51 OPEN i 21 w M3 :-D

No cóż: pogoda dopisała, sprzęt się sprawił bardzo dobrze, trasa rewelacyjna, ja pozytywnie zajechany, miejsce lepsze niż spodziewane. Chyba nie trzeba pisać co to znaczy ;-)

Na koniec kilka fotek z Bikelife, pokazujących jak faktycznie wyglądały techniczne odcinki trasy:

--------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 51 / 398 (poziom w tej skali to 12,8%) [zeszły rok: 130]
- M-3: 21
- czas: 03:19:39 / 02:35:52 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,28]
- Średnia prędkość: 14,3 km/h [najlepszy 17,44 km/h]

WARUNKI: Idealne, piękna pogoda, nie za ciepło, nie za sucho.

ROWER: 29'' Specialized'a, 11,1 kg, wrażenia bardzo dobre. Relacja w osobnym wpisie.


--------------------------------------

Na koniec kilka fotek z Bikelife, pokazujących jak faktycznie wyglądały techniczne odcinki trasy:







Dane wyjazdu:
51.50 km 49.00 km teren
02:18 h 22.39 km/h:
Maks. pr.:56.40 km/h
Temperatura:23.0
HR max:198 (101%)
HR avg:180 ( 92%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1870 kcal
Rower:Kuba :-)

BM Piechowice - czas na porachunki

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 12.06.2012 | Komentarze 0

No i minął rok a my z Natalią znowu w Piechowicach. Tym razem dodatkowo w towarzystwie Jarka.

Z Jarkiem mieliśmy porachunki z zeszłorocznymi Piechowicami: ja, przez pierwszą połowę maratonu jechałem jak nowo narodzony, aż do owej połowy gdzie poziom cukru we krwi spadł chyba do wartości ujemnych a ja kolokwialnie zdechłem. Mało tego, na bufecie najpierw kilka minut walczyłem z atakiem skurczy, potem kilka "tankowałem", a później na zjeździe złapałem laczka, nie wspominając o niedziałającej pompce, a tej pożyczonej działającej w połowie co poskutkowało napompowaniem koła do połowy... P O R A Ż K A.

Jarek? No ten to miał trochę mniej szczęścia bo na jednym z pierwszych zjazdów niefortunni zaliczył kolanem kamień i tyle było z dalszej jazdy.

Tak czy siak tym razem mieliśmy zapał aby Piehcowicom pokazać co potrafimy.

Wyjazd w piątek popołudniu, przyjazd o 21 ze wcześniejszym zaopatzreniem w 1,5l lodół ;-P, konsumpcja pierogów "jędrusiowych" i ciągłe gadanie do 24.

Poranek bez zaskoczeń i udziwnień (poza giga porcją Jarka... pewno dlatego że jechał GIGA ;-), przyjazd na miejsce startu również. W tym samym momencie przyjechał Jasiu z Doktorkiem więc ustawiliśmy się obok siebie.

Żeby nie przedłużać opisu wypakowywania, przejdźmy do sedna: 3, 2, 1, START!! Z pierwszego sektora ofkors ;-P



4 km z powodu przejazdu przez miasto było jazdą za dźipem organizatora gdzie generalny plan polegał na trzymaniu się swoich. W polu rażenia wzroku był Jarek, Doktorek, Tomek Pawelec, Jasiu i gdzieniegdzie Rafał. Tomek Czerniak zrobił skok gdzieś w przód.

Po starcie ostrym wszyscy zaczęli zapodawać jakby z piekła uciekali!!

Jarek z Tomkiem zrobili skok o kilka pozycji i metrów do przodu i tylko z Doktorkiem wymieniliśmy się pozycjami. Za chwilę doszedł jeszcze Emil.

Generalnie to była masakra zdecydowanie jednoznacznie weryfikująca moje poprzednie próby wyznaczenia progu tlenowego. Prędkości nie pamiętam na tym podjeździe, ale tętno już tak!! Wahało się ono między 188 a 198, gdzie próg tlenowy teoretycznie miał być na poziomie 183!

Z przerażeniem patrzyłem na pulsometr i czas (20-30min). Wynika z tego, że próg musi być zdecydowanie wyższy...

No ale cóż robić? Trzeba było grzać jak wszyscy. Jedyna obawa to możliwość "wypalenia" mięśni co mogłoby poskutkować reakcją pod koniec maratonu a tego wolałbym uniknąć.

Pierwsze podjazdy drogą jakoś dalej się leciało. Jarek w zasięgu wzroku, Emil leciał gdzieś w pobliżu, Doktorka chyba już nie widziałem. Grunt to utrzymać tempo Jarka i będzie dobrze.

Potem zaczęły się single i Jarek mi zniknął. Tutaj warty wzmianki jest jeden singiel w lesie, na którym było mnóstwo korzeni. Widać, że został on tu utworzony od zera. Gość który przede mną jechał służył mi za specyficzny "barometr" tego odcinka. Widząc jak zachowuje się jego rower na śliskich korzeniach wiedziałem jak mniej więcej zareagować lub co mnie czeka.

Parę km dalej na początku zjazdu zauważyłem Jarka, który złapał pierwszą gumę. Niestety, potem złapał i drugą i ostatecznie wycofał się z wyścigu. Na niczym spełzły jego porachunki z Piechowicami....

Cóż, maratonowy chleb powszedni, trzeba jechać dalej. Rozpoczęło się sporo technicznych zjazdów i singli. Zauważyłem że jakieś 20-40m przede mną leci Tomek Pawelec. Hmmm jeśli ja go dojechałem to nie jest źle! Trzeba go doścignąć... co niestety nie okazało się zbyt łatwe.

Zauważyłem, że na zjazdach go dochodzę a na podjazdach odstaję, więc wyczekiwałem tylko kolejnych zjazdów ;-P i na którymś z kolei się udało! Przekazałem mu "berka" i uciekłem na 2-3 metry, choć oczywiście było to niewiele warte ponieważ rozpoczął się podjazd. I tak co jakiś czas na zjazdach i podjazdach się wymienialiśmy.

W między czasie chciałem zaliczyć żelka, który niefortunnie przerwał się tworząc mikroskopijną dziurkę niepozwalającą spokojnie wycisnąć i spożyć. Zaliczałem kolejne zjazdy przez kilka km z żelem w ustach, co Tomek trafnie podsumował stwierdzając, że jestem "na stałe podłączony do żela" ;-P

Jakoś się w końcu z nim uporałem. Przyniosło to rezultat na parę km przed rozjazdem MEGA/GIGA gdzie tym razem na podjeździe udało mi się dorwać Tomka.

Niebawem rozpoczął się szybki zjazd z Rozdroża Izerskiego a na "paczce" pojawiła się prędkość powyżej 50 km/h. Jak zwykle znalazł się "jeleń", który stwierdził, że to jest najlepszy moment na ściganie. Ja mu nie broniąc tego podczepiłem się tylko na koło i leciałem za nim ;-P

Na rozjeździe stawka byłą już generalnie przetasowana. Z tego momentu pamiętam dwie osoby: jednego gościa, z którym zmienialiśmy się na trasie pozycjami od dobrych kilkunastu km oraz gościa na full'u, który był przed nami.

Ten pierwszy miał niezłą kondycję, może nawet trochę lepszą niż ja, ten drugi po doścignięciu i wyprzedzeniu nie chciał dać zmiany nawet po pytaniu o nią.

Ostatni długi podjazd był dość ciekawy. Z obiema powyższymi osobami jechaliśmy w grupie. Ktoś ciągnął do góry całkiem nieźle. Wolałem się schować, tym bardziej, że już jakiś czas sam też trochę prowadziłem.

Zastanawiałem się co to dalej będzie i jak wylądujemy na mecie. Gość, który miał trochę mocy, był słaby na zjazdach (a te były ostatnim odcinkiem maratonu). Gość na fulu był niebezpieczny na zjazdach z racji swojego sprzętu...

I tak jadąc w pociągu dojechaliśmy do ostatniego bufetu, a tu zonk! Wszyscy zwolnili w celu bądź pobrania kubków bądź posilenia! Zostałem sam. Na 7 km przed metą nie ma już co się doładowywać bo o nic nie da. Ciekawostką tu jest to, że udało mi się przejechać na 50% zapasów przewidzianych na maraton: jeden żel i jeden bidon. Bidony powinny pójść dwa ale jakoś wyszło, że poszedł jeden, a żel drugi nie był potrzebny.

W każdym razie ciągnąłem dalej ok 16km/h, co po zablokowaniu amortyzatora okazało się nawet sprawnym do realizacji. Po jakimś czasie skontrolowałem sytuację i rywale byli parędziesiąt metrów za mną. Czyli pozostały ważne dwie rzeczy: trzymać tempo aby nie ułatwiać tym z tyłu oraz nie załapać skurczy i gumy.

Kiedy rozpoczęły się zjazdy czułem się już pewniej, wiedziałem, że tutaj mogę dać radę. Nie mniej jednak zacząłem za sobą słyszeć jadącego bikera. Ze słuchu stwierdziłem, że chyba jest tylko jeden... Zjazd nie pozwalał na sprawdzenie a ja prułem jak najmocniej w dół, na ile sprzęt pozwalał. Spodziewałem się gość na full'u. Musiał jechać zachowawczo ponieważ przez większość zjazdu nie próbował wyprzedzać. Udało mu się to na króciutkim jednym podjeździe... Na szczęść pomiar czasu zweryfikował jego zapędy: mimo przybycia na metę za nim, to on okazał się dokładnie o sekundę gorszy :-D

A tak wyglądał zjazd na metę:



oraz radość po przeczytaniu wyniku z sms'a"



... ponieważ jego treść wskazywała na 13 miesce OPEN i 4 M3 !! Wow!!

Mówiłem sobie, że to niemożliwe i miałem rację. Najprawdopodobniej mocniejsi z dalszych sektorów mieli lepsze czasy co zweryfikowało się dopiero po ich przyjeździe na metę.

Tak czy siak 35 OPEN i 16 w M3 uważam za sukces. Wejście do pierwszej pięćdziesiątki na BM nastąpiło.

--------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 35 / 412 (poziom w tej skali to 8,49%) [zeszły rok: 26o'ąty któryś, z laczkiem, odcięciem i skurczami więc nie jest to tu miarodajne]
- M-3: 16
- czas: 2:18:01 / 1:55:03 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,2]
- Średnia prędkość: 20,97 km/h [najlepszy 25,57 km/h]
- Średnia kadencja: 76 obr./min

WARUNKI: Bardzo dobre, słonecznie, nie za ciepło, trasa nie była mokra

ROWER: Cube Reaction sprawdził się bardzo dobrze, bez zastrzeżeń

OPONY: ponownie stały zestaw: na tył poszło Saguaro 2.0, a na przód, Maxis Cros Mark działał tutaj bez zastrzeżeń. W większości ubite i twarde trasy nie wymagały nie wiadomo jakich przyczepności, więc ten zestaw tutaj się sprawdził. Można by ewentualnie przód zastąpić czymś mniej agresywnym.

--------------------------------------------

Dane wyjazdu:
67.43 km 67.43 km teren
02:47 h 24.23 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:
HR max:189 ( 96%)
HR avg:177 ( 90%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2260 kcal
Rower:Kuba :-)

III Polkowicki Bike Maraton

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 26.05.2012 | Komentarze 0

Taki sobie skok w bok, na jednoedycyjny maraton w Polkowicach. Głównie dla zabawy i towarzystwa bo ekipa była przednia: Jurek Kazimierczak, Jasiu Zozuliński z żoną, Rafał Łukawski oraz Jarek Skrzypczak. Chłopaki z zamiarem "osiągnięcia" wygranych, ja z wiadomego względu niższego poziomu oraz bytności w najtrudniejszej kategorii wiekowej - z zamiarem przejechania fajnych terenów.

Zapakowaliśmy się w busa i jazda. Droga bez problemów, pogoda dopisała znowu idealnie (słonecznie i okolice 20-24*C), dojechaliśmy na miejsce na czas.

Ustawienia na starcie były bezsektorowe i tak jakoś byliśmy z Jarkiem w drugim rzędzie ;-P





Oczywiście jak to czołówka, jak ruszyli to z kopyta. Kilka pierwszych kilometrów trzymałem na widoku Jarka, później trochę odszedł. Rafał już na wstępie był na przedzie więc nie ma o czym mówić.



Pod koniec pierwszego okrążanie doszedł mnie Jasiu i trochę się podciągnął. Oczywiście większa moc poszła przodem ja tylko trochę się jeszcze podtrzymałem.



Za jakiś czas przyszła kolej na Jurka, który również mnie dogonił i zaczął narzucać tempo ale solidarnie zaproponował wspólne ściganie Jasia co też próbowaliśmy czynić.

Tu małe wtrącenie na temat trasy: byłą to pętla 16 kilometrów z kawałkiem do zaliczenia 4x. Większość w lasach, też na polnych drogach, szutrach ale ambitnie jak na ten teren zrobiona była krótka sekcja typu XC gdzie jeździło się dość stromym wąwozem naprzemiennie kilka razy to z jednego zbocza to na drugi. Można było trochę tutaj "urwać" lub stracić.
Był też (ok 3km przed końcem rundy) jeden techniczny i stromy podjazd coś a la amfiteatr na Cytadeli: stromo pod górę ok 30-50m.
Generalnie nie była nudna i przede wszystkim była oznakowana najlepiej z dotychczasowych tegorocznych tras sezonu!

Poza tym sporo zakrętów, singlowych przejazdów przez las, dużo nierównego terenu, który nie dawał zbytnio wytchnienia.

No i kiedy tak lecieliśmy z Jurkiem na jednym trochę bardziej stromym podjeździe łańcuch mi spadł między zębatki a szprychy i tyle już było ze wspólnego ścigania Jasia :-(

Trudno. Trzeba jechać dalej.

Czyli jak do tej pory było zostawanie w tyle, potem ściganie jasia, a od momentu defektu pracy łańcucha rozpoczęła się prawie samotna (znowu) walka.

W okolicach końca drugiego okrążenia doszedłem młodego kolarza (M1 jak się potem okazało, bo spytałem. To dawało szansę na współpracę bez ścigania się z nim) jednak na trzecim kółku bardziej się trzymał niż współpracował. Wówczas doszedłem jeszcze jednego "Fujifilma". Z nim trochę jeszcze powalczyłem ale mniej więcej na sekcji XC obydwu zostawiłem.

Zostało parę kilometrów do stromego podjazdu. Tutaj wiedząc o nim trochę za bardzo zluzowałem. Chciałem odpocząć aby nie złapały mnie skurcze na owym podjeździe. No i tak zwolniłem, ze złapała mnie owa dwójka. Do mety (gdzie kończyła się pętla) dojechaliśmy razem. Tutaj czułem, że nie są na tyle silni aby nie dać im rady. Zaplanowałem kilkukilometrowy odpoczynek z ich wykorzystaniem, a później próbę w miarę wczesnej ucieczki tak aby na sekcji XC oraz podjeździe mieć na tyle zapasu czasu, żeby nie mogli już wówczas nadrobić straty i mnie wyprzedzić.

Udało się: wykorzystałem jeden z zakrętów, zrobiłem ostre przyspieszenie (tutaj mieli niedobory co widziałem już wcześniej) i chyba nie tylko nie dali rady ale nawet nie zawalczyli bo dość szybko uzyskałem znaczącą przewagę bez większej walki.

W ten sposób dojechałem do owej sekcji XC. No i tutaj masakra: złapały mnie takie skurcze nóg, że dosłownie wzięły i się zablokowały w pozycji wyprostowanej. Ległem na ziemi wyjąc z bólu i ledwo wypiąłem nogę z pedału. Podkurczenie nóg - jest ok, wyprostowanie - skurcz, podkurczenie i jest ok. A ja tu się gorączkuję, żeby tylko mnie ta dwójka nie dopadła(!)

Wiedziałem, że jak się zbiorę i ruszę to się jakoś "rozejdzie" ale nie było jak. Chyba za trzecim czy czwartym podejściem trochę się zmusiłem i wsiadłem i tak już pojechałem, jeszcze z dość sporym zapasem od owej dwójki choć powoli zaczynali mi deptać po piętach.

Do podjazdu dojechałem z taką przewagą, że nie widziałem ich za sobą. Tu spadł mi znowu łańcuch i trzeba było podprowadzić. Jak byłem w połowie - dwójka dojeżdżała do górki. Na szczęście nie dojechali do mnie. Podchodzenie było równie szybkie.

Dzięki temu udało się zachować dystans na ostatnich kilometrach a ja miałem trochę frajdy z ostatnich dwóch pętli gdzie nie tylko jechałem, żeby przejechać ale również udało się zadziałać i trochę taktycznie i trochę wykorzystać siły aby z kimś porywalizować i jeszcze z nim wygrać. Czyli to co lubię najbardziej! ;-D

"Drużyna" spisała się nieźle:
Jasiu z Jurkiem stanęli na podium, Jarek był 7 czyli prawie się załapał ;-P, ja to wiadomo... i tylko niestety Rafał złapał laczka i przerwał wyścig.

Nagrody finansowe poskutkowały zafundowaniem lodów i kawy dla całej załogi. Mniam!! :-D



Wyjazd choć nic "nie wnosił" w maratonowym sezonie poza ewentualną ostrą jazdą, jak najbardziej można uznać udany pod względem atmosfery, załogi, uczestnictwa, trasy i pogody.

--------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 28 / 73
- M-3: 11
- czas: 02:47:00 / 02:23:40 [najlepszy - współczynnik do jego wyniku: 1,16]
- Średnia prędkość: 24 km/h [najlepszy 28,33 km/h]
- Średnia kadencja: 76 obr./min
Kategoria Maratony 2012


Dane wyjazdu:
55.60 km 50.00 km teren
03:27 h 16.12 km/h:
Maks. pr.:56.40 km/h
Temperatura:23.0
HR max:195 (100%)
HR avg:173 ( 88%)
Podjazdy:1916 m
Kalorie: 2500 kcal
Rower:Kuba :-)

"Samotność" po raz enty? MTB Powerade Wałbrzych 2012

Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 21.05.2012 | Komentarze 0

Wałbrzych... trudność 5 w skali sześciostopniowej, Golonka ostrzegał, że trasa jest trudna, przewyższenia i profil nie dawały nadziei na "gładkie przejechanie", pogoda dopisywała, towarzystwo również (Andrzej Tujdowski jechał w tym samym kierunku więc zabraliśmy się razem ;-).

Cóż.. tyle słowem wstępu a teraz realia ;-P

Wyjazd planowo. Jak zwykle snu mogłoby być więcej ale nie jest źle. Trasa do Wałbrzycha bardzo dobra ino smerfy leszniańskie już nie.... :-/

Trudno. Dojechaliśmy w całości, spokojnie mając czas na przygotowanie i to jest najważniejsze.

Ustawienie w sektorach, ostatnie sekundy i ... prawie start, ponieważ jeszcze runda honorowa. Tak krytykowana (warunek władz miasta) moim zdaniem nie była jakimś wielkim problemem, a za to o można było się ciut rozgrzać).

Po ostrym starcie mała załamka: szutr na wyjeździe z miasta był tak pylący, że momentalnie wszystko spowiła "mgła". Później było lepiej. Rozpoczęło się wspinanie.

Ponieważ miałem sektor III jechałem w dość wyrównanej do mojego poziomu stawce. Sporo wąskich podjazdów, jakieś niewielkie zjazdy i w miarę szybko dojechaliśmy do sławetnego, najdłuższego tunelu kolejowego w Polsce, który był częścią trasy.

1600 m pod ziemią oświetlone gdzieś tak w 15, no góra 30% (!) Ostrzeżenia były, że nie udało się tak jakby chcieli oświetlić, no ale nie spodziewałem się aż takich ciemności! Szczególnie na końcowym odcinku praktycznie nic nie było widać! Ponieważ ledwo widziałem tego przede mną, zacząłem zwalniać i krzyknąłem aby nikt nie wyprzedzał i wszyscy jechali równo.

Były na całym przejeździe dwa momenty kiedy miałem wrażenie, że jestem za blisko ściany, ale na szczęście odbiłem i nie przekonałem się czy przeczucie było prawdziwe.

W samym tunelu udało mi się wyprzedzić jedną osobę a na końcu puściłem jeszcze spida wyprzedzając kolejną ;-P

Krzyknąłem jeszcze żartobliwie do kogoś hasło: "Ciekawe ile kapci będzie w tunelu?" (bo kamoli było mnóstwo).

W tunelu ile było nie wiem, ale zaraz za tunelem (tuż po strawersowaniu kilku schodków na prawie pionowym, chyba czterometrowym zboczu) były z pewnością dwa: gościa co już walczył z kołem i... mój ;-P

No trudno, pech to pech. Ściąganie opony bez użycia łyżek, przećwiczone przed wyjazdem, poszło sprawnie, szybkie sprawdzenie czy czegoś nie ma w samej oponie i zmiana dętki. 220 machnięć pompką i prawie mogłem jechać. Trza było jeszcze zebrać dziurawą dętkę.
Kapeć kapciem ale jak to mówią: nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło ;-P. Skorzystałem robiąc przerwę w pompowaniu aby opróżnić pęcherz, który jak na złość zaczął o sobie przypominać tuż po starcie.
Nota bene szczęściem było też to, że na wspomnianych schodkach od razu wszedłem ponieważ później utworzył się tam nawet piętnastominutowy korek!

W trakcie zmiany zacząłem liczyć bikerów wymijających mnie... przestałem gdzieś przy 15-20. Szkoda że nie sprawdziłem ile trwała wymiana: dałoby to obraz po przyjechaniu na metę jakie miejsce mógłbym zdobyć bez awarii, ale o tym na końcu.

Udało się ruszyć dalej i tutaj można by rzec: kolejny raz w tym roku rozpoczęła się samotność pościgowca długodystansowca ;-P

W prawdzie było sporo rowerzystów o podobnym poziomie do mojego ale generalnie zaczęło się sukcesywne wyprzedzanie innych i nadrabianie straconej pozycji.

Ponieważ trasa była wręcz potwornie zróżnicowana, skrótowo napiszę to co pamiętam:

1) po tunelu generalnie był cały czas podjazd zwieńczony pieszym trawersem o długości chyba nawet 100 m, na szczyt góry z której poprowadził już singielek. Podchodząc zastanawiałem się czy przypadkiem komuś nie pomyliły się kierunki trasy ;-P
Ciekawostką było to, że udało mi się wyprzedzić tutaj jedną czy dwie osoby, po prostu szedłem szybciej ;-P
No ale niestety tak czy siak to podejście było za długie i nie do podjechania. Trudno, jedno może być...

2) ... i to jedno pewno w natłoku atrakcji by w niepamięci przeminęło, ale niestety podobnych podjeść (choć krótszych) było jeszcze ze dwa. Tego było już trochę za wiele ;-P

3) bufety kolejny raz raczej pomijałem, nie czułem takiej konieczności. Zapewne odżywienie przed maratonem + żele podczas, wystarczająco spełniają swoją rolę. I dobrze. Jest jak z dobrym nawodnieniem: pijesz stale jak jeszcze nie czujesz pragnienia. Kiedy je poczujesz, to będzie za późno. Załapałem tylko bez zatrzymywania ze dwa razy banana + raz powerada w kubeczku aby chociaż trochę skorzystać z tych punktów. A było ich sporo bo aż 4 na 51 km.

4) po kilku zjazdach i podjazdach (generalnie cały maraton to było co chwila zjazd i podjazd ;-P) trafił się długi, szutrowy i bardzo szybki zjazd. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu aż się zastanawiałem czy przypadkiem dobrze jadę. Na szczęście w miarę szybko niebieskie strzałki rozwiały wątpliwości.
W ok 3/4 tego zjazdu dorwał mnie ktoś kogo wyprzedziłem na podjeździe przed zjazdem. Poginał ostro pedałując prawie na maksa, czyli dokładnie tak jak się nie powinno robić na zjazdach... Cóż, jego strata. Ja też przyspieszyłem żeby złapać się jego ogona i nie stracić dystansu a jednocześnie nie zużytkować tyle energii co on. I co? I....

5) ... zaraz na pierwszym podjeździe został w tyle ;-P A podjazd niebylejaki (dlatego punkt 5.): stromy i wyłożony kostką granitową, która od razu na myśli przywoływała drogę na Śnieżkę. Tutaj różnica była tylko taka, że była ona bardziej gładka.
Jechałem chyba na przełożeniu 1:1 najwyżej 1:2 i mieliłem. Wysoka kadencja, stałe równe tempo i do przodu. Wjechałem tylko na boczne "krawężniki" tej drogi bo były gładziutkie, równo ułożone i szerokie na 20 cm. Zdecydowanie lepsze niż sama kostka. Nie wiem czemu inni też tym torem nie jechali. No ale cóż, zostali z tyłu a ja mieliłem dalej :-)

6) kolejny etap jaki pamiętam to znowu ostry podjazd (gdzie i tu chodzić trzeba było) zakończony agrafkami. Agrafki co dziwne, również były poprowadzone ku górze a nie ku dołowi ;-P

7) później nastąpił dłuuugi czterokilometrowy trawers, biegnący wzdłuż dość sporego zbocza w lesie, o nieznacznym nachyleniu ku górze. Tutaj przez jakieś 3 km musiałem jechać wolniej: było tak ciasno, ze nie było miejsca do wyprzedzania a dwóch bikerów przede mną jechało wolniej.



Dopiero pod koniec dogonił nas chyba ktoś z czołówki GIGA, którego już z daleka było słychać bo często prosił o puszczenie. Kiedy dojechał do nas, zrobiło się ciut, ciut szerzej, on skoczył a ja za nim korzystając z powstałego miejsca za nim.

8) potem było jeszcze sporo trasy, znowu góra-dół. Nie było lekko. Trochę słabo było oznakowane na końcu ponieważ ze 2 czy 3 razy przejechałem zjazd w bok i tylko z tego powodu, że ktoś z widzów tam był i mnie naprostował, wróciłem i poleciałem dalej

9) maaaasakryczna końcówka! Już niby zjeżdżałem, już niby droga w dół, niby 480-49 km na liczniku, a tu zaraz w prawo zjazd i przez jakąś łąkę ku górze do lasu, a w lesie znowu w górę. Potem znowu zjazd i znowu już myśl, że to koniec (nawet asfaltu już chyba był) a tu kolejny zjazd w prawo, w stromą drogę, taką jakby to był Karpacz. Na jej szczycie okazało się, że znowu (sic!) trzeba zjechać w bok w las/park i znowu wspinać się szutrem...

10) w końcu jednak to się skończyło i dotarłem do mety, ale te ostatnie podjazdy dały potwornie w kość!! Na dowód profil trasy:



Dokładnie widać tam, że na ok 51 km rozpoczął się podjazd 100m wzwyż, chociaż do mety były już tylko 2 km. Przed tym podjazdem widać jeszcze dwie mniejsze "strzały" w górę, które też nie były łatwe.

Taki to trawersik był właśnie na końcu trasy:



11) i na koniec wspomniana przerwa na zmianę dętki: czasu ile to trwało nie mierzyłem, ale rowerowy licznik (stoper) zatrzymuje się kiedy nie jadę. Wg jego wskazań i odczytu czasu przejazdu wynika, że zmiana zajęła mi 8 min. 8 minut mniej do mojego czasu jechali zawodnicy, którzy osiągnęli miejsce 75-80. Zatem i tak uważam, że wyszło super! W Złotym Stoku byłem 97 a tutaj mimo kapcia 100, czyli musiałem jechać lepiej :-)

-----------------------------------------------------------------------

PODSUMOWANIE:

- MEGA OPEN: 100 / 408 (25%)
- M-3: 39
- czas: 03:27:21 / 02:39:21 [najlepszy] [współczynnik: 1,3]
- Średnia prędkość: 16,7 km/h [najlepszy 18,86 km/h]
- Średnia kadencja: 68 obr./min

WARUNKI: Zaje...fajne!!! :-D ok 25*C, piękne słońce, nie za gorąco, nie za sucho, nie za mokro. Trasa mocno szutrowa, single bardziej jak ubity piasek lub rozjechana ściółka. Trasy generalnie lekko twarde, ubite i lekko sypkie.

OPONY: zestaw ten co ostatnio tylko zamieniony: na tył poszło Saguaro 2.0, a na przód, Maxis Cros Mark.
Czy zmiana dała rezultat? Raczej tak aczkolwiek i na przód i na tył przydałby się większy protektor. Na przód bardziej agresywna opona i szersza a na tył przynajmniej szersza - bywało że następowało minimalne zaboksowanie z uwagi na ciut większą sypkość podjazdu. Ciut, ciut było czuć na szutrowych zakrętach, że opony nie trzymają aż tak dobrze i trzeba jechać zachowawczo, ale nie stanowiło to raczej większego problemu.
Tak czy siak: protektor większy i szersze opony!

Kondycja: kolejny weekendowy, czwarty pod rząd start. Nie ma lekko. Nie ma kiedy wypocząć nie mówiąc o trenowaniu. Ale nie było źle, było prawie bdb. Wysiadłem na ostatnich podjazdach, skurcze tak jak zawsze: zaczynały się ze 2-3 razy ale udawało się je rozjechać kontrolowanym kręceniem. Powrót do domu samochodem nie przysporzył problemu, senność i zmęczenie nie dopadły więc jak najbardziej kondycja na plus.

----------------------------

Dojazd przez Wrocław: 257 km / 3:50 [ok 67km/h ale to przez leszczyńskie smerfy...]